piątek, 31 grudnia 2010

Świąteczne ciasto

Dzisiaj o cieście mandarynkowym. Po pierwsze zaklinam Was: myjcie mandarynki, sparzajcie je, inaczej grozi Wam poważny rozstrój żołądka - jaki przydażył się Jasiowi i jego Tacie.
A jeżeli uwielbiacie smak i zapach mandarynek to zróbcie sobie ciasto mandarynkowe z przepisu Nigelli Lawson, choć w moim otoczeniu nazywane jest ciastem mandarynkowym Magdy. Także przepraszam Cię Nigello jakby co.
Wystarczy przygotować:
4 duże mandarynki lub 6 małych (powinny być bezpestkowe)
1 szklankę zmielonych migdałów (przed świętami powróciły do Lidla)
1 szklankę cukru (zgadnijcie co? dodaję mniej)
1 łyżeczkę proszku do pieczenia
6 jajek
Mandarynki dokładnie myjemy, wkładamy do garnka i zalewamy wodą. Gotujemy na małym ogniu około godziny. Ugotowane mandarynki odcedzamy na sitku i leciutko odciskamy (żeby pozbyć się wody, a nie soku).Gdy owoce ostygną włączamy piekarnik na 180 st. Celsjusza. Całe mandarynki, ze skórą, wrzucamy do blendera i miksujemy na mandarynkową pulpę. Jeśli mandarynki mają dużo pestek można je przed miksowaniem wydłubać.
Do pulpy wbijamy jajka i miksujemy. Mączkę migdałową mieszamy z proszkiem i cukrem i dosypujemy do masy ciągle miksując. Ciasto jest dosyć rzadkie i takie powinno być. Wlewamy masę do okrągłej tortownicy i pieczemy godzinę w 180 st. Celcjusza.
Ja podaję to ciasto z polewą z gorzkiej czekolady. Te smaki bardzo do siebie pasują! Wierzch posypuję płatkami migdalowymi.
Życzę Wam smacznego, jak również Nowego Roku pełnego miłych niespodzianek, osiągniętych celów, snucia nowych planów i żeby było się z czego pośmiać, nawet gdybyśmy mieli  śmiać się  z samych siebie (ta refleksja naszła mnie po przeczytaniu fantastycznej książki Mariusza Szczygła ,,Zrób sobie raj'' o Czechach i ich podejściu do życia - polecam!)

poniedziałek, 27 grudnia 2010

Czasowa amputacja obu członków rodziny

Gdy Ci choćby czasowo odejmą członka (rodziny) budzisz się w środku nocy i czujesz dziwne swędzenie, tylko okazuje się że nie ma się w co podrapać:-) Dzieci wyjechały na ,,fejie'' świąteczne do Dziadków.
Osieroceni rodzice pierwszej nocy śpią niespokojnie. Słyszą głosy i budzą się pewni, że właśnie ktoś przez nich przepełzł na środek łóżka. Druga noc jest łatwiejsza, w momencie gdy już właśnie przychodzi sen z satysfakcją zdążą zauważyć, że nikt ich zaraz nie wyrwie ze słodkiej nirwany z żądaniem piciu/siku/misia. Mogą przedłużyć sen dokładnie o tyle ile trwa: budzenie, ubieranie, karmienie, mycie, kremowanie, wbijanie w zimową odzież potomstwa. Cały starannie ułożony, przetrenowany, wyćwiczony plan dnia daje w łeb!  Mają czas na marudzenie, powolne człapanie do łazienki, w której to o dziwo nie walają się sterty odzienia w rozmiarze 92/122. Piją kawę nie parząc podniebień, wychodzą z domu swobodnym krokiem. Potem do pracy. A po pracy? Cóż począć ze sobą w ten wolny dzień? Można iść przed siebie, nie trzeba rozglądać się za niskopodłogowymi autobusami, można czytać książkę, zjeść byle co, nie przejmując się że w lodówce nie ma: jaj od biegających kur, parówek, mozarelli, a kakao właśnie się kończy. Można iść do kina - i to nie na kreskówkę 3D. Najlepiej wybrać się na kino niezależne, by zaakcentować z całą siłą swoją chwilową niezależność. Można pić wino i zostawić niedojedzoną czekoladę na widoku. można oglądać w telewizji program jaki sie chce, a nie tylko minimini. Można pojechać do centrum handlowego i połazić po sklepach do utraty tchu - wystarczy się tylko  mocno zaprzeć, by nogi z rozpędu same nie zaprowadziły nas do działu dziecięcego. Najlepiej od razu pędzić do wieszaków z bielizną, albo półek z butami - pooglądać sobie najmodniejsze botki na obcasie, których po zakupie można używać jako stylowego wazonu, bo przecież w takich botkach nie przejdziesz po zaśnieżonym chodniku, nie poprowadzisz auta, ani nie dogonisz uciekającego dziecka...ech.
Idziesz spać bez konieczności dojadania niezjedzonych kolacji, włączania prania, wieszania prania,  pakowania plecaków, szykowania śniadania. Zasypiasz i...śnią Ci się Twoje dwa urwisowate blondasy, słyszysz ich śmiech i budzisz się. Pędzisz do pokoju dzieci, a tam pusto, ciemno, głucho. . Misie mają smutno zwieszone łby, a plecak z rozpiętym suwakiem straszy pustką. Smutno tak jakoś...na szczęście jeszcze tylko trzy dni. Jakoś damy radę.

piątek, 24 grudnia 2010

Święta

Kochani bądźcie spokojni w te  święta, delektujcie się chwilą i  świątecznymi potrawami, śmiejcie się głęboko i  śpiewajcie najgłośniej jak umiecie.
Zdjęcie pozowane

Przejmowanie obowiązków Głównego Piernikowypiekacza od Jasia
Choinka
Białoruskie ozdoby upolowane na festynie w Biskupinie
Ozdoby od Dziadka Karola

Miałam przed  świętami napisać o wypiekach, ale trudno napiszę po świętach. Mój wewnętrzny imperatyw nakazał mi bowiem sprzątać oraz kucharzyć, czasu internet zabrakło. A teraz idę zjeśc kawałek oskrobanego z przypalenizny piernika!
Dobrej nocy!


niedziela, 19 grudnia 2010

Gęsty las

W gęstym lesie jestem jeżeli chodzi o porządki przedświąteczne i wypieki. W tym poście miałam Wam zaprezentować piernik, ale musiecie poczekać aż go oskrobię z przypalenizny i obleję czekoladą. No cóż...
Dzisiaj mieliśmy zająć się wypiekiem pierniczków, ale los chciał, że Jasio - nasz główny ,,piernikowypiekacz'' zachorował i nie może nawet patrzeć na jedzenie, nie mówiąc już o wypiekaniu, lukrowaniu i ozdabaianiu.
Za to wczoraj wyruszyliśmy po choinkę. Ciepło ubrani, zaopatrzeni w sanki wybraliśmy się na pobliski bazarek i przytargaliśmy piękną jodełkę, która na razie nie jest ubrana, ale i tak jest piekna. 
Wczoraj Jasio zabrał się za robienie dekoracji. Wpadły mu w ręce druciki do czyszczenia fajek. Zakupiłam kiedyś zestaw, bynajmniej nie po to żeby czyścic fajkę, ale by właśnie zużyć je w jakiś kreatywny sposób.
Jasio tak się wczoraj wkręcił w kręcenie drucików, że wykorztystał wszystkie do stworzenia swoich trójwymiarowych konstrukcji, jedna z nich wisi juz na choince.
Maria za to twierdzi, że jest już duża i w związku z tym postanowiła nauczyć sie czytać. Wiadomo bowiem, że Maria czuje się na dokładnie 6,5 roku. Oto jak przeczytała napis brzmiący TOTO - ,,tata kójko tata kójko''


niedziela, 12 grudnia 2010

Urodziny mojego męża...

Każdej matce należy się odpoczynek raz na jakiś czas, ojcu zresztą też. Od dzieci, od obowiązków, od odpowiedzialności, od powstrzymywania się ...,,bo dzieci''. I my pozwoliliśmy sobie na chiwlę zapomnienia i to pierwszą od - zaraz, zaraz- 7 lat?
Tylko my dwoje, piękne miasto w tle, słońce, wino i owoce morza.
Przyznam się, że i owszem miałam wyrzuty sumienia. Zachwycałam się i żałowałam, że nie ma Jasia, żeby zobaczył, pozachwycał się ze mną. Zaglądałam ludziom do wózków i reagowałam nerwowo na wszystkie dziecięce odgłosy, nie wspominając już, że ciągnęło mnie do sklepów z zabawkami. Taki matki los!
Mimo wszystko odpoczęłam, przypomniałam sobie stare czasy, gdy cały dzień spędzalo się w obcym mieście na zwiedzaniu, z torebką w której jest tylko portfel i chusteczki:-)z przewodnikiem w ręku.
Mężu! Jeszcze raz wszystkiego najlepszego z okazji urodzin!!

na śniadanie mandarynki-o ile udało się je zerwać



na obiad obowiązkowo paella

chyba że ktoś woli coś bardziej treciwego
Zamiast kolacji mały trening

niedziela, 5 grudnia 2010

Jakie zwierzę sika na zielono?

Podpowiem Wam - pasiaste zwierzę! Wczoraj organizowałam w Klubie Mam na Bemowie Bal Pasiastych . Atrakcji było co nie miara, ale dzieciom chyba najbardziej sposobał się wielki finał czyli malowanie po śniegu. Zabawa jest prosta i jeśli nie macie w pobliżu żadnej górki do zjeżdzania na sankach, możecie zająć sie malowaniem śniegu! Wystarczy butelka po soku/wodzie z ustnikiem, woda i odrobina farby plakatowej. Farbę wlewamy do butelki, zalewamy wodą (może być ciepła, będzie grzała w ręce), butelkę zamykamy i dokładnie mieszamy. Teraz wystarczy tylko znaleźć sporą połać czystego śniegu i potraktować ją jak wielką kartkę do malowania. Nam wyszło tak:


czwartek, 2 grudnia 2010

Syndrom niedźwiedzia

Syndrom niedźwiedzia polega na tym, że z domu się wychodzić nie chce zwłaszcza żeby sie przekopywac przez zaspy na mrozie, spać za to się chce i szuka się nieustająco okazji żeby coś przekąsić.
Co jobisz? Kujki?
Tak skwitowała moja córka  lepienie tych pysznych ciasteczek. Jakoś nie chciała się przyłączyć, choć zajęcie było całkiem fajne i między innymi przez dzieci sprowokowane ( i niedźwiedzi apetyt). No bo jak to: pierwszy śnieg, a my ciastek nie robimy? spytał Syn. No to zrobiliśmy, a raczej im dalej w las tym więcej ja robiłam a dzieci się obijały, a że w przepisie była trzygodzinna przerwa lodówkowa, to ciastka kończyłam już całkiem sama. Za to wcinali wszyscy. 
Maria ostatnio lepi ślimaki z gumy do żucia i jest z nich bardzo dumna i ja też, bo tli się we mnie nadzieja, że ktoś jednak odziedziczył po mnie zdolności manulane i może nawet zrobi z nich pożytek. Niech żyją ślimaczki! Niech żyją ciastka! Niech zima idzie sobie precz! Niech ktoś mnie przekona, że to odzież się kurczy, a nie ja rozrastam!

Przepis na ciastka w oryginale tu.
Przepis na śliamki: wyżuć gumę, ulepić ślimaka, pochwalić się nim mamie, przylepić go w przypadkowym miejscu, ale nie we włosach, bo jak podpowiada doświadczenie: wyczesywanie  ślimaków z wlosów boli.

Ślimaczek przylepiony byle gdzie

Zmodyfikowany przeze mnie przepis na ciastka poniżej:
Składniki:
1/2 kubka oleju
120g czekolady gorzkiej rozpuszczonej i ostudzonej
1 kubek cukru (w oryginalnym przepisie są 2 kubki i to by było mega słodkie, a tak to jest tylko słodkie, a następnym razem zrobię z 1/2 kubka i będą naprawdę ekstra)
2 łyżeczki ekstraktu z wanilii
4 jaja
2 kubki mąki
2 łyżeczki proszku
1/2 lyżeczki soli
1/2 kubka cukru pudru do obtaczania

Oddzielnie wymieszać mokre składniki i suche. Suche i mokre dokładnie połączyć mikserem i wstawić na minimum 3 godziny do lodówki. Po wyjęciu z lodówki toczyć kulki, obtaczać w cukrze pudrze i wykładać na blachę w odstępach. Piec w 180 stopniach Celcjusza przez 10-12 minut.

wtorek, 30 listopada 2010

Zwycięstwo!

Dzisiaj przeprowadzilismy spektakularna akcję rodzinną, dzięki której wygraliśmy! Wygraliśmy z tłumem, ze śniegiem i z wtorkową nudą. Przez moment myślelismy, że przegramy z głodem, ale nie poddaliśmy się.
Dziś przed 15 wyruszyliśmy do Centrum Nauki Kopernik. Przebieraliśmy niecierpliwie nóżkami odkąd centrum otwarto i nie mogliśmy się doczekać kiedy je zobaczymy na własne oczy. Już od dwóch lat chodziliśmy z Jasiem na zajęcia organizowane przez animatorów Centrum Nauki Kopernik na Powiślu, odwiedzaliśmy Pikniki Naukowe, a na jednym z nich Jasio oderbał nawet nagrodę za przebranie kosmity.
I nareszcie wielkie otwarcie, tłumy ludzi, telewizyjne relacje i znowu przebieranie nóżkami, bo przecież nie wybierzemy się z dwójka dzieci, by stać w dwugodzinnej kolejce do kasy. Dzisiaj było inaczej, śnieg zatrzymał auta przed domami i drogi w Warszawie były nietypowo przejezdne, ludzie pędzą czym prędzej do domu by przytulić się do kaloryfera, a my popędziliśmy do Kopernika. I to był strzał w dziesiątkę! Było kilka wycieczek, ale nie było tłoczno, w Galerii Bzzz! byliśmy sami! Dzieciaki przez godzinę eksplorowały świat przyrody, patrzyły na świat oczami ryby, wąchały np. zapach lisa, układały pszczele puzzle i podsłuchiwały ptaki. Marysi własnie tam najbardziej się podobało.


Reszta wystawy jest naprawdę niesamowita. Spędziliśmy tam trzy godziny i było to zdecydowanie zbyt mało czasu, żeby wszystko dokładnie obejrzeć. Jasio latał jak szalony pomiędzy eksponatami i zachwycał się absolutnie wszystkim. Marysi trochę się nudziło, zwłaszcza pod koniec, poza tym doskwierał jej głód. Niestety w Koperniku nie ma jeszcze  żadnej kawiarenki/sklepu, a nasze zapasy szybko się skończyły.
     Nie tylko dzieciom podobała sie dzisiejsza przygoda. Zamknięcie się w bańce mydlanej było nie lada przeżyciem, tak samo jak przejażdzka latającym dywanem. Wiele eksponatów niestety nie działa, gdyż zwiedzający przyzwyczajeni do muzeów z filcowymi kapciuchami nie potrafią się zachowac na widok eksponatów, które można i wręcz trzeba dotknąć i zbadać. Mimo sporej liczby osób z obsługi hordy młodzieży obwieszały niektóre sprzęty nie stosując się do instrukcji obsługi. Jasia też musieliśmy pilnować, bo zanim zdążyliśmy dobiec on już podekscytowany wciskał wszystkie możliwe przyciski.
Polecam Wam wycieczkę do Centrum Nauki Kopernik, bo to jedyne takie miejsce w Polsce, bo jest niesamowite i bardzo ciekawe. My od dziś już wiemy, że będziemy tam wracać nie raz i za każdym razem uczyc sie czegoś nowego!




środa, 24 listopada 2010

Trudno dorosnąć...

Głupi kaloryfer! Zobaczysz zaraz cię wymienią! - syczy. Zamach nogą w metalowe żebro kończy się wyrzutem kapcia za kanapę.
- Halo. Dzień dobry, czy to dział techniczny?

- Tak, w czym mogę pomóc?
- Kaloryfer nie grzeje. Czy mogę prosić o naprawienie go?
- Oczywiście, wyślemy do pani hydraulika jutro rano.
- Dziękuję bardzo.

Siedzi przy biurku, nogi w filcowych kapciach dyndają tuż nad podłogą. Na blacie stoi guma arabska w słoiku z szarą nakrętką.

- Głupi klej! Dlaczego nie chcesz kleić, co? A może mam cię wyrzucić do śmieci coo?

Przemawia do zaschniętej nakrętki z dziecięcą naiwnością. Nogi zaczynają nerwowo dyndać. Na buzi maluje się grymas zniecierpliwienia. Wata przykleja sie do palców, ale nie do kartki.

- Wyrzucę cię zobaczysz!!!! Posiedzisz sobie w koszu i od razu zmądrzejesz.

Mała rączka ciska butlkę do kosza. Guma arabska miękko ląduje wśród ścinków, wysuszonych kasztanów i papierków po cukierkach. Dziewczynka kładzie głowę na blacie i nuci przedszkolną piosenkę. Odsuwa krzesło, staje obok kosza i zagląda do środka.

Wyjmuje deliaktnie butelkę i stawia na blacie. Wdrapuje sie na krzesło. Przykleja watę do kartki, zadowolona uśmiecha się szeroko.

- Widzisz i po co ci było to wszystko?

- Halo, dzień dobry. Chciałabym odwołać wizytę hydraulika. Kaloryfer działa.

niedziela, 21 listopada 2010

Małpie ciasto i listopadowe słońce.

Gdy świeci słońce nie można siedzieć w domu. Po pierwsze: szkoda ładnej pogody na kiszenie się przed tv. Po drugie dziś jest wyjątkowy powód żeby wyjśc na spacer. Po trzecie blask słońca bijący z okien obnaża nagle kurz przykrywający wszystko cienką pierzynką- a to dla gospodyni aspirującej do perfekcyjnej jest nie do zniesienia! Dlatego też należy jak najszybciej opuścić mieszkanie i wrócić po zmroku.

My dzisiaj oprócz komisji wyborczej odwiedziliśmy też to miejsce.
A potem wzięłam się za pieczenie. Upiekłam Monkey Bread który wypatrzyłam w programie Domowy Kucharz emitowanym na kuchnia.tv. Swoją drogą dobrze było by wracać do domu, w którym urzęduje taki kucharz! Jak zagłębić się w przepis to włos na głowie staje od tego cukru i masła - ale cóż. Nie samą dietą człowiek żyje, a jak powszechnie wiadomo na zimę trzeba obrosnąć w tłuszcz, żeby było cieplej. Od środy ma padać śnieg, czuje się więc rozgrzeszona. Czas na odchudzanie przyjdzie wiosną.
Wczoraj tort w kształcie Tomka, dziś Monkey Bread jutro wcisnę się tylko w spodnie dresowe.

Ciasto jest bardzo chrupiące dzięki skarmelizowanej skórce.





piątek, 19 listopada 2010

Bez kija nie podchodź

Moja kolejna piniata! Tarraaaam! Dla ułatwienia powiem że to ma być pociąg inspirowany pewną popularną bajką dla dzieci. A propos czy wiecie, że w oryginale ,,tej bajki'' głos podkładał sam Ringo Starr!
Tą piniate rozbijemy jutro na urodzinach Piotrusia! Sto lat!

Musicie przyznać, że moje piniaty ewoluują i coraz mniej przypominają obłe jaja. Dla porównania moje poprzednie piniaty tu i tu.

wtorek, 16 listopada 2010

Filcowy wieczór w ratuszu

Aaaaa dzisiaj uczyłam sie filcować na mokro!! Udało mi się ,,ufilcować'' swój pierwszy kwiat. Wyposażona w wełnę i rękawice po łokcie mam zamiar przed kolejną turą warsztatów filcowych stowrzyć coś jeszcze. Czuję że w kościach zaczął łamać mnie filcowy bzik.
Chcę mieć ich cały bukiet w butonierce!!!
Zapraszam na bezpłatne warsztaty rękodzielnicze w Klubie Mam na Bemowie.
Relacja fotograficzna z warsztatów filcowych tutaj.

sobota, 13 listopada 2010

Never ending table story

Miałam stolik, który przez lata plastycznych eksperywmentów moich dzieci wyglądała żałośnie-plamy z tuszu, plasteliny, farby. Dostalam też farbę do tablic, która czekała na koncept. Tak powstał stolik-tablica. Teraz malowaniu nie ma końca.


poniedziałek, 8 listopada 2010

Commodore, krokodyle i roboty.

Nie przepadam za grami komputerowymi. Może wzięło się to z mojego pierwszego niezbyt udanego kontaktu z komputerem? Był to beżowo-czarny Commodore 64 z wydającym kosmiczne dźwięki odtwarzaczem kaset. Pierwsza gra w jaką grałam polegała na przewiezieniu łódką kaczuszek, na które czyhał krwiożerczy krokodyl. Nie muszę chyba dodawać, że moje kaczuszki notorycznie były pożerane przez gada. Wyrzuty sumienia nie pozwalały mi spać, a dzięki mojej wybujałej fantazji kaczuszki prześladowały mnie nawet za dnia na każdym kroku.
Jasio gra już od dawna. Bardzo pilnujemy, żeby były to gry odpowiednie dla jego wieku. Zaczynaliśmy od gier na tym portalu. Do dziś często tam zaglądamy. Gdy brat ma okres ,siostrolubny’’ włącza Marii grę z Teletubisiami albo bohaterami Dobranocnego Ogrodu. Siostra póki co jest  zainteresowana komputerem tylko wtedy gdy brat jest blisko i zamiast w minitor patrzy mu w glęboko w oczy.
Gramy w gry z serii Adibu czy Clifford uczy angielskiego. Jasio gra też na stronie lego albo Cartoon Network. Ale jego ulubiona gra to Machinarium. Znalazłam ją całkiem przypadkiem. Najpierw wciągnęłam się ja, a potem zaczęliśmy grać całą rodziną (oprócz Marysi). Teraz Jasio gra sam, bo zna dobrze fabułę. Gra ma ciekawą grafikę, budującą nastrój muzykę, jest wciągająca i bardzo zabawna - co zresztą mogło być do przewidzenia, bo twórcami są Czesi. Bohaterem jest mały robocik, który próbuje uwolnić swoją ukochaną. Zadanie nie jest łatwe, po drodze trzeba rozwiązać mnóstwo łamigłówek, ominąć kilka przeszkód i typów spod ciemnej gwiazdy. W Machinarium nie ma przemocy, bohater dzięki swojemu (naszemu) sprytowi osiąga swój cel. Polecam również grę Samorost 2 tych samych twórców. Świetna łamigłówka! Już nie możemy doczekać się Machinarium 2! Grę można kupić i ściągnąć na stronie Amanita Design, lub kupić w sklepie.

wtorek, 26 października 2010

Helołin

Helołin - wiadomo, święto NIE polskie:-) lecz niejedyny to powód, że nosem kręcę. Gdybym chciała pójść z dziećmi na rundę po osiedlu proponując sąsiadom psikusa i oczekując słodyczy, wcześniej musiałabym zrobić mały rekonesans, żeby od drzwi nie natrafić na powitalną ,,wiązankę''. Więc nie odważę sie wyjść na przechadzkę w stroju wiedźmy, bo ludzie nie gotowi, nadmiar słodyczy nie zdrowy, a przechadzka mogłaby okazać się wielce niepedagogiczną.
Lubię za to w dyni grzebać, piec ciastka i straszyć dzieci wilkołaczym wyciem lub zanosić się z nienacka babojagowym śmiechem. Dzieci też to lubią do czasu aż się trochę przestraszą i w końcu proszą: ,,Mamo ale bądź już znowu mamą''. I wtedy przebrani za strachy zasiadamy do zajadania jabłkowych szczęk, obciętych paluchów i zielonego kisielu z zatopinonymi pająkami...mniam!
nasza zeszłoroczna dyńka
A paluchy robi się z ciasta kruchego. Formuje się paluszki, jako paznokieć wystepuje połowa migdała. Po upieczeniu- końcówki ciastek moczymy w dżemie krwiopodobnym i zajadamy. Szczęki wykrawa się ćwiartek jabłek, zęby są z płatków migdałowych, można jeszcze dorobić jęzory z żelków.

czwartek, 21 października 2010

Prawie jak te z Sajgonu

Dziś wklejam przepis na sajgonki. Tylko nie myślcie sobie, że zawijam sajgonki po powrocie z pracy...Jest to danie dość pracochłonne, więc jeśli już je robię to w weekend, kiedy jest dużo czasu na odprężające mnie siekanie całej góry składników. Sajgonki wychodzą pysznie, są złoto-chrupiące i pewnie niezbyt podobne w samku do tych z Sajgonu, lub chociażby byłego Stadionu Dziesięciolecia, ale nam smakuje ta interpretacja.
Sajgonki
paczka papieru ryżowego (papier jest kruchy i cieniutki, każdy arkusz należy namoczyć w letniej wodzie tuż przed zaijaniem (wystarczy kilka sekund) ja w wodzie rozpuszczam odrobinę cukru, wtedy sajgonki smażą sie na złoto)
1/2 kg mięsa mielonego (uzywam chudej wieprzowiny lub udźca indyka)
garść grzybków chińskich wcześniej ugotowanych
w wodzie po grzybach moczę chiński makaron ryżowy - około garści (cieniutkie nitki)
pęczek dymki
2-3 liście kapusty pekińskiej
garść orzechów ziemnych
do przyprawienia: sos ostrygowy, sos sojowy, przyprawa 5 smaków lub inna chińska.
Wszystkie składniki drobno siekamy i dokładnie mieszamy. Dodajemy przyprawy. Farsz zawijamy w papier ryżowy jak gołąbki. Smażymy w głębokim oleju. Ja smażę na zwykłym oleju rzepakowym z dodatkiem kilku łyżek oleju sezamowego.
Podajemy z sosami. Ja używam slodko-kwaśnego, slodkiego chilli i azjatyckiego sosu śliwkowego.


poniedziałek, 18 października 2010

Z torby matki...

Wiadomo: portfel, telefon, klucze, śniadanie do pracy, pomadka na suche usta, chusteczki-dużo chusteczek, na zasmarkane nosy, obślinione buzie, wylane soczki, rozmazane tusze, brudne buty (suche i mokre na każdą ewentualność). Przyda się długopis, by być gotowym w każdej chwili na: dopisanie dziecka na zajęcia dodatkowe lub podpisanie petycji by w mieście było więcej placów zabaw, a kierowcy nie parkowali gdzie popadnie. Poza tym płócienna torba na codzienne zakupy (reklamówkom mówimy stanowcze nie!), gazeta do poczytania w metrze (niewielki format, żeby nie trzeba było rozpościerać rąk w porannym tłoku, choć Dużym Formatem nie pogardzę). Parasolka, wyjęcie jej z torby zwiększa prawdopodobieństwo wystąpienia opadów o 99%.Krem do rąk-obowiązkowo, płyn odkażający bezwzględnie, plaster na zbite kolanko/łokieć, tabletka na ból głowy. Guma do żucia miętowa dla matki pracującej i ,,nie ostja’’ dla dziecięcia. Soczek, właściwie jeden nie wystarczy, więc co najmniej trzy, bo jeden młodsze wypija w drodze powrotnej do domu, drugi i trzeci wypijemy jeśli dzieci zapragną iść po szkole/żłobku na plac, zamiast po ludzku do domu. Przegryzka dla dziecka, które zrobi się straaaaasznie głodne ledwo skończy jeść podwieczorek w żłobku. Awizo-może w końcu uda mi się odebrać ten cholerny list i niech to na litość boską będzie informacja o wygranej w loterii, żebym mogła zostać rentierem do końca życia. Ludzik Lego, dwa kasztany, nigdy nie wiadomo kiedy mogą się przydać. Garść plastikowych nakrętek-,,bo w szkole mamo trzeba zbierać’’. Jedna z kieszeni wypchana kartami zniżkowymi i lojalnościowymi, kupony do McDonalda (noo cooo??!!) i karta rabatowa do apteki. Kalendarz i niech mi nikt nie próbuje mówić, że ,,a wiesz w telefonie też jest taka funkcja’’ bo zabije wzrokiem. Torebka z cukrem do użycia w ostatecznej ostateczności (nasypać na język i mieć nadzieję na poprawę zachowania). Najnowsza książeczka o Zuzi, a jakże. Czapeczka zrzucona z głowy z wielka fantazją. Samotna rękawiczka bez pary. Lista zakupów, której nie da się znaleźć jak jest potrzeba. A na dnie ze trzy garście okruchów. To by było na tyle.

sobota, 9 października 2010

Gdzieżeś ty bywał czarny bananie II?

Ponieważ odkryłam nowy sposób przetworzenia dojrzałych bananów uzupełniam ten wpis o nowy przepis.
Jest to chlebek bananowy. Bardzo łatwy i szybki przepis, a chlebek jest naprawdę ekstra! Kromka z masłem orzechowym albo nutellą...pycha!
Składniki:
4 banany
75 gramów stopionego masła
pół szklanki cukru (jeśli banany są bardzo dojrzałe można dodać mniej lub wogóle)
1 jajo
łyżeczka ekstraktu waniliowego
łyżeczka cynamonu
1,5 szklanki mąki (ja uzyłam pół na pół mąkę razową i pszenną)
szczypta soli
łyżeczka sody oczyszczonej

Piekarnik nagrzać do 170 stopni. Banany rozgniatamy widelcem i dodajemy cukier, jajo, masło i ekstrakt waniliowy. Mąkę trzeba wymieszać z sodą i solą i połączyć z bananową masą. Przekładamy ciasto do keksówki. Pieczemy ok 45 minut.

środa, 6 października 2010

Mądra Mysz i Zuzia

Gdybyście obudzili mnie w środku nocy pytając jak ma na imię moja córka prawdopodobnie odparłabym Zuzia! A dlaczego? A dlatego, że Marysią zawladnęły książeczki o przygodach pewnej Zuzi, z serii Mądra Mysz wydawnictwa Media Rodzina. Jest to seria książeczek z historiami z życia wziętymi w sam raz dla maluchów przed którymi codzień stoja nowe wyzwania. I tak: co rano Maria wkłada do swojej torby dwie książeczki i przegląda je w drodze do żłobka (już wie, że kierowca nie może jednocześnie prowadzić i czytać), książeczki czekają w żłobkowej szafce kilka godzin i wsiadają z Marysią do metra, gdzie czytamy je umilając sobie przejażdzkę, następnie do wieczora są kilka razy przeglądane, by zgodnie z wieczornym rytuałem przeczytać je po raz ostatni. W zależności od historii Marysia każe Zuzię nazywać swoim imieniem lub odwrotnie, ciocia z przedszkola Zuzi musi mieć na imię Sylwia - jak ulubiona ciocia Marysi ze żłobka. Fikcja miesza się z rzeczywistością, Marysia staje się Zuzią i na odwrót. Wszelkie zmiany w treści niezgodne z intencją mojej córki są głośno protestowane. Znam te historyjki na pamięć i mam czasem ochotę cisnąć je w ciemny kąt lub zakopac w doniczce...ale z drugiej strony: dzięki Zuzi, która chodzi na basen Marysia zaczęła myć włosy bez wrzasku i ryku, dzięki Zuzi która idzie do przedszkola łatwiej przeszła przez adaptację w żłobku (w dziki zachwyt wprawily ją sedesy w żłobku, które okazały się identyczne jak te na ilustracji w książce), a dzięki Zuzi idącej do dentysty dzielnie wytrzymała pierwsze borowanie. Także w gruncie rzeczy: Dziękuję Ci o Zuziu!




P.S.
Jasio uwielbiał książeczki o Franklinie, których mamy całą stertę. Filozofia taka sama, książeczki mają slużyć oswajaniu dziecku trudnych sytuacji i nowych pojęć. Jednak im Jaś był starszy, tym więcej pytań go nurtowało: Dlaczego tylko żółw Franklin ma prawdziwe imię podczas, gdy reszta jego znajomych to po prostu Lis, Niedźwiedż i Bóbr?; Dlaczego siostrzyczka Franklina rodzi się w szpitalu skoro każdy przedszkolak oglądający Animal Planet wie, że żółwie składaja jaja?; Jak radzi sobie z codziennymi obowiązkami ślimak, który nie ma ani rąk, ani nóg? Dlatego w pewnym momencie zarzuciliśmy czytanie Franklina. Obawiam się, że z Zuzią może być trudniej, bo to jednak dziewczynka, a mimo iż książeczki są tłumaczone z niemieckiego to realia są dość podobne (mimo kilku nieścislości).


poniedziałek, 4 października 2010

W Muzeum Chopina

W ostatnia niedzielę odwiedziliśmy Muzeum Chopina w Warszawie. Kupiłam bilety przez internet, ale oczywiście zapomniałam ich wydrukować, myśląc naiwnie, że nazwisko z rezerwacji wystarczy. Miła, młoda i fachowa obsługa w kasach nie potraktowała mnie z tego powodu jak ostatniego głupka, ale udostępniła komputer z drukarką, gdzie mogłam naprawić swój błąd. Zamiast biletu dostaliśmy karty magnetyczne (Jasio był zachwycony) na których mieliśmy zakodowaną naszą ,,ścieżkę zwiedzania’’. Wybraliśmy zwiedzanie dla dzieci.
Budynek jest pięknie wyremontowany. Choć schody straszą wózkowiczy,, a winda jest słabo oznakowana. Wchodzimy zachwycamy się, rozbieramy się w szatni i wchodzimy do pierwszej sali ekspozycyjnej, a tam niespodzianka. Temperatura w pomieszczeniu sięga 30 stopni (no dobra, może przesadzam i było 26). W kątach stoją ,,stylowe’’ plastikowe wiatraki, które niewiele poprawiają sytuację. W sali dla dzieci jak w tropikach, co być może odpowiada pewnym przekonaniom pedagogicznym, że dzieci nie należy wietrzyć, czapki należy wkładać i od zimna chronić na wszelkie sposoby-nie są to jednak moje przekonania. Czym prędzej przeszliśmy do piwnic gdzie było dużo chłodniej i przyjemniej. W podziemiach można było posłuchać muzyki. Trudno się jednak skupić przy chwilowo znudzonej przygodą 2,5 latce, tym bardziej że po chwili zachciało się jej sikać i pić w jednym momencie. Ekspozycja na piętrach podobała mi się najbardziej. Zwłaszcza listy Chopina z podróży i historie miłosne z jego udziałem. Niezłe było z niego ziółko! Dzieci jednak nie podzieliły mojego zainteresowania, jak również pewna Pani z butlą w ręce, która psikała na wszystkie strony i wycierała ślady palców ze szklanych powierzchni. Zwarzywszy na to, że dużo ekranów jest dotykowych miała sporo roboty, tylko ja się zapytuję dlaczego właśnie wtedy kiedy ktoś sobie w najlepsze ogląda ekspozycję? Jasia zachwyciła techniczna strona muzeum. Pomimo że część ekranów nie działała, w dziecięcej sali było niemiłosiernie gorąco (od ekranów, które się nagrzewają jak kaloryfery), a wszędzie kłębił się tłum zwiedzających Jasio dzielnie, z kartą na szyi przystawiał ją gdzie się dało i zakładał wszystkie możliwe słuchawki. Powiedział, że chce tam wrócić. Maria nic nie powiedziała, tylko domagała się jedzenia i picia. Ja mam mieszane uczucia. Muzeum jest nowe i kosztowało mnóstwo pieniędzy, a część ekspozycji już nie działa, lub uruchomienie jej wymaga pomocy obsługi. Brakuje klimatyzacji. Chętnie tam wrócę chociażby po to, żeby wysłuchać wszystkich listów Fryderyka, ale to już na pewno nie w Roku Chopinowskim.

niedziela, 26 września 2010

Wystepy gościnne w kolejce podziemnej

Naszło mnie w wagoniku metra, gdy wbijałam wzrok w sufit wzywając po tysiąckroć imię najwyższego. Zobaczyłam strzałkę i napis ,,przycisk awaryjny’’. Dlaczegóż to ja nie mam takiego przycisku w moim życiu, jakżeby się przydał, chociażby właśnie w TEJ chwili. TA chwila trwała właśnie w najlepsze. Zaczęło się nie wiedzieć jak i dlaczego. Może przegapiłam moment przesilenia, zignorowałam symptomy zbliżającej się katastrofy? Dziecko wrzeszczało, wijąc się i kopiąc osoby postronne, które znalazły się akurat w zasięgu jej niewielkich stópek obutych w zielone tenisówki. Ciałko odziane natomiast w ciasnawy żółty sweterek (kto ma dzieci to zrozumie, że w czasie porannego pośpiechu zrobi się wszystko by nie opóźniać wymarszu do placówki wychowawczo-edukacyjnej, pozwoli się nawet założyć żółty sweterek lalki) naprężało się z ponadludzką siłą próbując wyrwać się z szelek wózka. Jakakolwiek dyskusja nie była możliwa, łzy lały się na sweterek, gile sięgały podbródka. Ja szukałam przycisku awaryjnego, w który jednak moje dziecko nie jest wyposażone.  Propozycja czytania książeczki okazała się nie trafiona, włożony w łapki kubek z piciem potoczył się pod fotel, próba wypięcia z wózka i wzięcia na ręce zakończyła się wzmożonym atakiem szału. Frustracja narastała, atmosfera gęstniała. Zaprzestałam więc działań starając się nie dopuścić do większych szkód w taborze metra warszawskiego. Poddałam się i z napięciem czekałam na rozwój wypadków. Patrzyłam na to moje rozszalałe dziecko, słuchałam wrzasku tłumionego hukiem kolejki podziemnej i kątem oka obserwowałam reakcje społeczeństwa. Co robić, co robić…najchętniej by się wysiadło na najbliższej stacji, ale przecież drugie z dzieci czeka w swojej placówce na odbiór, bilet zaraz straci ważność, dziecko może się jeszcze bardziej zdenerwować. I wtedy zauważyłam ten wzrok. Oburzony wzrok ,,cioci dobra rada’’, człowieka wyroczni w sprawie każdej, ze ściśniętymi ustami i zmrużonym wzrokiem  srogiej nauczycielki. Już widziałam jak staje - chwiejąc się -gotowa by przeciskać się przez tłum, by przemówić do mnie. Zacznie tyradę od słów ,,Droga paannnni!’’ I słowo daję, że w tym momencie rzuciłabym się na podłogę w szaleńczym widzie i zaczęła wrzeszczeć w niebogłosy niczym moje dziecię …Uratowała mnie nagła poprawa sytuacji, równie niespodziewana jak jej geneza. Uśmiechnęła się lekko i wciągnęła gila z takim wdziękiem… a potem  postanowiwszy się przytulić do wyrodnej matki wytarła łzy w mój kołnierz. Czyżby przycisk awarynjy sam się wcisnął?

P.S.
Z dedykacją dla tych co bezzasadnie twierdzą, że u mnie zawsze różowo:-)

czwartek, 16 września 2010

Dixit

Co kupić dziecku w prezencie? Za każdym razem mam potworny dylemat. Czy ulegać chwilowym modom i kupować upragnione przez dziecko zabawki, które nam się nie podobają? Czy jest sens tłumaczyć, że mimo iż wszyscy koledzy/koleżanki mają to on/ona nie musi? Czy może ulegać chwilowym słabościom, nurtom kreowanym w gabinetach marketingowców od reklamy dla dzieci? No cóż czasem ulegamy, choć staramy się przekonywać do swoich racji. Na ostatnie urodziny Jasiek dostał od nas niezwykłą grę. To gra Dixit. ,,Autorem gry jest Jean-Louis Roubira, lekarz pracujący w szpitalu w Poitiers z młodymi pacjentami przeżywającymi trudności w środowisku szkolnym i poza nim. W 2007 roku gra była przedmiotem badań, które przeprowadzono na grupie nastoletnich pacjentów z objawami zaburzeń osobowości. Po kliku rozgrywkach zaobserwowano u nich znaczną poprawę formułowanych wypowiedzi oraz relacji z innymi. Gra może być zatem doskonałym narzędziem pedagogicznym i terapeutycznym.

Aż 84 pięknie ilustrowane karty to efekt półrocznej pracy - znanej we Francji paryskiej ilustratorki Marie Cardouat. Jej kolorowe ilustracje emanują ciepłem i świeżością, jakby były ze świata na pograniczu marzeń i snów.’’*
Gra jest bardzo wciągająca i skłania wyobraźnię do pracy na pełnych obrotach. Poza tym jest świetną okazją do wyjaśniania Jaśkowi skomplikowanych i często bardzo abstrakcyjnych pojęć. Sama gra jest pięknie wydana, ilustracje są cudowne, chociaż niektóre mroczne. Po kilkunastu rozgrywkach potwierdzam, że gra rozwija słownictwo. Jasio wtrąca nowo poznane słowa i pojęcia do swoich wypowiedzi, nie zawsze w prawidłowym kontekście, ale to również świetny pretekst do rozpoczęcia rozmowy. Nie trzeba mu dwa razy powtarzać, żeby przyniósł grę, bo uwielbia ją tak samo jak jego rodzice. Gdyby tylko łatwiej przełykał przegrane…ale pracujemy nad tym.
Ilustracji można również użyć jako kart do opowiadania bajek. Wystarczy wylosować jedną i puścić wodze wyobraźni. Świetna zabawa na długie podróże samochodem i nie tylko.


* źródło: http://www.planszowki.gildia.pl/gry/dixit

poniedziałek, 13 września 2010

Las

Gdy byłam mała mieszkałam w lesie, no prawie w lesie. Wsytarczyło przejść przez sad przekroczyć bramę i już można było zanurzyć się w leśną gęstwinę. Jak skręciło się w prawo można było dojść do myśliwskiej ambony. Jak skręciło się w lewo wchodziło się na tory kolejki wąskotorowej, wzdłuż której rosły slodkie jeżyny. Las był mieszany, taki lubię najbardziej do dziś. Brzozy, dęby i graby, oszałamiająco zielony mech, trzaskające gałęzie pod stopami, zapach lasu, małe polany. Kocham las. Pamiętam swojego pierwszego znalezionegoo samodzielnie grzyba. Zawołałam Tatę, żeby pokazać mu muchomora (wcześniej przeszłam krótkie szkolenie grzyboznawcze). Muchomor okazał się pięknym okazem koźlaka czerwonego. Wczoraj też wybrałam się na grzyby, tym razem przeszkolenie grzyboznawcze przechodził Jan. Pojechaliśmy w moje strony, więc wiedziałam gdzie szukać. Nie jesteśmy wytrawnymi grzybiarzami, nie wstajemy w nocy żeby o świcie być w lesie. Frajdą dla nas jest już samo łażenie, a znalezienie grzyba to prawdziwa atrakcja. Zbieramy tylko grzyby, które znamy. Odkąd uzbierane przez nas kurki okazały się niejadalnymi lisówkami nie zbieramy grzybów z blaszkami. Oto co udało nam się tym razem upolować.



A grzyby oczywiście zamroziłam. Następna partia zostaie ususzona.

sobota, 11 września 2010

,,Jak to miło Chmurką być''

Zdarza się, że chcielibyśmy być kimś innym niż jesteśmy. Przeistoczyć się choć na moment w robota, kucyka, tęczę czy dinozaura. Takie pomysły miały dzieci na moim ostatnim warsztacie plastycznym w Klubie Mam na Bemowie. Jasio został krwiożerczym krabem, podczas gdy Marysia niczym Kubuś Puchatek udawała deszczową chmurkę (chyba całkiem niezamierzenie).
Krwiożerczy Krab

Gradowa Chmurka

wtorek, 7 września 2010

Coś z niczego.

Kocham tego bloga! Lindsey stała się moją ikoną kreatywnej matki, zresztą jej partner też prowadzi bloga. Zachwyca mnie ich pomysłowość, bezkompromisowość i oszczędność zarazem. U nich w domu nic się nie marnuje, bo nawet zwykła nakrętka, śrubka, stare torebki mogą stać się częścią wielkiego projektu. Czy to będzie domek wróżki z masy solnej, robot, czy przydomowy plac zabaw zawsze będzie jedyny w swoim rodzaju! Bardzo podoba mi się sposób w jaki Lindsay i Paulbo wychowują swoje córki, którym nie obce są uważane za ,,chłopięce'' zajęcia. Budują pojazdy, konstruują elektroniczne zabawki, szlifują, przybijają i świetnie się bawią. Właściwie to chciałabym powtórzyć prawie wszystkie z ich projektów!
W świecie w którym można iść do sklepu i kupić absolutnie wszystko pomysły Lindsey są jak powiew nieskażonego konsumpcjonizmem powietrza.  Bo nie wiem czy pamiętracie czasy, gdy byliśmy mali, gdy trzeba było szyć ubranka dla lalek, cerować skarpetki i strugać szabelki z patyków. Czy nie uważacie jednak, że wtedy bardziej szanowaliśmy naszą własność i bardziej kreatywnie się bawiliśmy? Dziś reklamy podpowiadają dzieciom w co i w jaki sposób mają się bawić, do zakupu czego maja zmusić rodziców, co mają kolekcjonować w dużych ilościach i jak sie ubierać! Wyobraźnia znika!
Ze względu na pogodę pod psem i ostatni miesiąc luzu (od października do pracy..buuuuu!!!) szukam dzieciom rozrywek w domu. Tym razem był to bibułkowy witraż, oczywiście ze strony Lindsey. Gdy zaczęliśmy go robić wyszło słońce, więc pobiegliśmy na dwór odkładając jego wykończenie na kolenje deszczowe dni, a ich jak na razie nie brakuje!



Wystarczy klej w płynie i cienkie bibułki

czwartek, 2 września 2010

Definitywny koniec wakacji

No i cóż. Ostatnimi czasy brak czasu i pomysłów uśpił  mojego bloga. Nie będę ukrywać, że brak komentarzy również nie działa na mnie motywująco.
Przez ostatnie dwa tygodnie przemeblowywałam dziecięcy pokój, gdyż w naszym życiu nastąpiło sporo zmian. Po pierwsze Maria opuściła rodzicielską sypialnię, a małe łóżeczko powędrowało do ,,spodziewających się''. Po drugie Jasiowi trzeba było zorganizować kącik skupienia.
Chaos w domu jeszcze nie do końca opanowany, nie wszystkie rzeczy mają swoje miejsce. Dzieciaki dostały łóżko piętrowe, a Jasio swoje biurko. Wszystko było gotowe na 1 września. Wielki dzień. Od wczoraj Maria chodzi do żłobka, a Jasio do szkoły. Marysia rwie się ,,do dzieci'' choć trudno jej zrozumieć dlaczego nie może tam być z mamą, z którą dotychczas chodziła wszędzie? Dla mnie to też trudne.
- ,,Prosze poczekać w szatni, Maria je obiad'' usłyszałam dziś z domofonu i pomyślałam sobie...jaka ona jest już duża, samodzielna, je obiad proszę, proszę i łza zakręciła mi się w oku.
A Jan? Gdy widzę Go z wielkim plecakiem na plecach jak prowadzi mnie po szkole i opowiada co go dziś spotkało, napawa mnie dumą. Mądry chłopak nam wyrósł, mnie te korytarze przerażają, a on już drugiego dnia oprowadza mnie po nich jak po własnym domu i krzyczy z radości ,,Mamo, mamo mam pierwsza pracę domową, wiesz?''. kiedyś mu to przypomnę...


tuż przed wyjściem

                                                         Jan i jego pierwsza praca domowa

poniedziałek, 16 sierpnia 2010

Cepeliny nad Bałtykiem

No i koniec! Nikt nie namówi mnie już na wyjazd nad ,,polskie morze''. A dlaczego? Bo dwa dni temu wróciliśmy znad ,litewskiego morza''. Dojeżdzalismy z Mazur, więc nie było daleko, zreszą drogi bardzo dobre i puste. Ledwo przekroczyliśmy granicę poczułam się nieswojo i po kilku minutach już wiedziałam dlaczego-po horyzont widziałam tylko...widoki, wolne od dzikich reklam i bilbordów wielkości boiska. Cóż za ulga dla oczu! Przez godzinę jazdy naliczyłam tylko dwie reklamy! Nawet zajazdy i stacje paliw wtapiają się w otoczenie i nie mają na fasadach i dachach wypisanych fluorescencyjna farbą aktualnych promocji. Ale przepraszam za tą maleńką dygresję. Miało być o morzu.

Czym się różni litewskie morze od naszego? Na pierwszy rzut oka to ten sam Bałtyk, piękne plaże z drobnym piaskiem. Różnica polega na liczbie turystów przypadających na metr kwadratowy plaży, a co za tym idzie czystości. Co kilkadziesiąt metrów przebieralnie i kosze na śmieci, które - słowo daję - nigdy nie są przepełnione (cud?). Kolejna różnica to toalety publiczne*, dobrze zorganizowane parkingi, drewniane chodniki którymi można dojść do samej plaży( zwłaszcza dla wózkowiczów/rowerzystów jest wielkim udogodnieniem).
Ceny też dużo przyjemniejsze niż w Polsce. Zwłaszcza w restauracjach. Za porządny dwudaniowy obiad dla naszej czwórki płaciliśmy średnio 60 litów. W każdej nawet najmniejszej knajpie jest porządny ekspres do kawy, ryby sprzedaje się na porcje, a nie według wagi i nie trzeba oddzielnie dopłacać za dodatki, bo są wliczone w cenę potrawy. Baza noclegowa rozbudowana, ceny zbliżone do polskich. To z informacji praktycznych.
Mieszkalismy między Kłajpedą a Połągą.  Kłajpeda to przede wszystkim baza wypadowa na Mierzeję Kurońską, gdzie jest tak pięknie…po prostu cudownie! Poza dzikimi plażami i dziką przyrodą jest Wielka Wydma, na widok której Maria natychmiast wyciągnęła łopatkę i wiaderko. Miasteczka tworzące kurort Neringa są urocze, króluje w nich drewniana zabudowa przypominająca skandynawską.
W Kłajpedzie odwiedziliśmy Muzeum Morskie, gdzie obejrzeliśmy pokaz umiejętności delfinów. W Połądze – kurorcie z wieloma atrakcjami dla dużych i małych zwiedziliśmy bardzo ciekawe Muzeum Bursztynu i ogród botaniczny, a także spacerowaliśmy po molo. Tuż za Połągą leży kolejne miasteczko Sventoji - bardziej kameralne.
A jak ktoś zapragnie posiedzieć na plaży jedynie we własnycm towarzystwie wystarczy przejechać się wzdłuż wybrzeża i znaleźć ustronne miejsce. Idąc przez las należy uważać na zwierzynę – my spotkaliśmy łosia obgryzającego drzewo!

* toalety dostępne dla turystów rozmieszczone co kilkaset metrów wzdłuż całej plaży, w większości przypadków czyste (naprawdę!) i nigdy w nich nie brakuje mydła i papieru (znowu cud!)




                                  

                           
                                                                                         






                                

niedziela, 15 sierpnia 2010

Po wakacjach...

Dwa tygodnie minęły jak z bicza trzasnął i tak jak przwidywałam spędzam czas na praniu ubrań i odkładaniu rzeczy na swoje miejsca. Ale najważniejsze, że wspomnienia z wakacji są świeżutkie, a opalenizna nie zdążyła wyblaknąć.
A więc miało być tak: ciepłe morze, gondolą po kanale i co wieczór pasta na kolację. Przez ospę musieliśmy zmodyfikować nasze plany. Trafił nam sie wyjazd na Mazury, więc był kajak zamiast gondoli, pasta na kolację i owszem, a o morzu będzie w nastepnym wpisie.
Pojechaliśmy do Jagłowa. Maleńka wieś na końcu świata, do której objazdowy sklep dociera trzy razy w tygodniu. Nieopodal Biebrza, krok za miedzą Biebrzański Park Narodowy. Podobno lato to najnudniejsza pora roku w parku, jak wyczytałam w drodze na miejsce w tym artykule. My jednak nie narzekaliśmy na brak wrażeń. Pięknie tu i odludnie, czas jakoś wolniej płynie, a ludzie nigdzie sie nie spieszą. Leniliśmy sie na całego, moczyliśmy się w Biebrzy i napawaliśmy wiejskim klimatem. Dzieci pozbaione telewizji obserwowały naszych sąsiadów - czyli rodzinę bocianów, które jak się okazało oprócz klekotania potrafią równiez miauczeć. A że mieliśmy prawdziwą dziecięcą bandę co dzień staraliśmy się organiozwać im rozrywki.
Oprócz tego spłynęlismy Biebrzą, odiwedziliśmy bardzo ciekawe Muzeum Wigier, odbyliśmy wycieczkę Wigierską Kolejką Wąskotorową, zwiedziliśmy Białostockie Muzeum Wsi  i Twierdzę Osowiec oraz zapuściliśmy się na Czerwone Bagna.  I zaliczamy ten wyjazd do bardzo udanych!
A teraz smażymy się znowu w mieście i o zgrozo dowiadujemy się co się działo przez ostatnie dwa tygodnie, kiedy to byliśmy odcięci od informacji z wielkiego świata:)
w Muzeum Wigier

w kolejce

siup do wody!

kiełbaska z ogniska

w szuwarach Czerwonego Bagna

w blasku jagłowskiego słońca