wtorek, 26 października 2010

Helołin

Helołin - wiadomo, święto NIE polskie:-) lecz niejedyny to powód, że nosem kręcę. Gdybym chciała pójść z dziećmi na rundę po osiedlu proponując sąsiadom psikusa i oczekując słodyczy, wcześniej musiałabym zrobić mały rekonesans, żeby od drzwi nie natrafić na powitalną ,,wiązankę''. Więc nie odważę sie wyjść na przechadzkę w stroju wiedźmy, bo ludzie nie gotowi, nadmiar słodyczy nie zdrowy, a przechadzka mogłaby okazać się wielce niepedagogiczną.
Lubię za to w dyni grzebać, piec ciastka i straszyć dzieci wilkołaczym wyciem lub zanosić się z nienacka babojagowym śmiechem. Dzieci też to lubią do czasu aż się trochę przestraszą i w końcu proszą: ,,Mamo ale bądź już znowu mamą''. I wtedy przebrani za strachy zasiadamy do zajadania jabłkowych szczęk, obciętych paluchów i zielonego kisielu z zatopinonymi pająkami...mniam!
nasza zeszłoroczna dyńka
A paluchy robi się z ciasta kruchego. Formuje się paluszki, jako paznokieć wystepuje połowa migdała. Po upieczeniu- końcówki ciastek moczymy w dżemie krwiopodobnym i zajadamy. Szczęki wykrawa się ćwiartek jabłek, zęby są z płatków migdałowych, można jeszcze dorobić jęzory z żelków.

czwartek, 21 października 2010

Prawie jak te z Sajgonu

Dziś wklejam przepis na sajgonki. Tylko nie myślcie sobie, że zawijam sajgonki po powrocie z pracy...Jest to danie dość pracochłonne, więc jeśli już je robię to w weekend, kiedy jest dużo czasu na odprężające mnie siekanie całej góry składników. Sajgonki wychodzą pysznie, są złoto-chrupiące i pewnie niezbyt podobne w samku do tych z Sajgonu, lub chociażby byłego Stadionu Dziesięciolecia, ale nam smakuje ta interpretacja.
Sajgonki
paczka papieru ryżowego (papier jest kruchy i cieniutki, każdy arkusz należy namoczyć w letniej wodzie tuż przed zaijaniem (wystarczy kilka sekund) ja w wodzie rozpuszczam odrobinę cukru, wtedy sajgonki smażą sie na złoto)
1/2 kg mięsa mielonego (uzywam chudej wieprzowiny lub udźca indyka)
garść grzybków chińskich wcześniej ugotowanych
w wodzie po grzybach moczę chiński makaron ryżowy - około garści (cieniutkie nitki)
pęczek dymki
2-3 liście kapusty pekińskiej
garść orzechów ziemnych
do przyprawienia: sos ostrygowy, sos sojowy, przyprawa 5 smaków lub inna chińska.
Wszystkie składniki drobno siekamy i dokładnie mieszamy. Dodajemy przyprawy. Farsz zawijamy w papier ryżowy jak gołąbki. Smażymy w głębokim oleju. Ja smażę na zwykłym oleju rzepakowym z dodatkiem kilku łyżek oleju sezamowego.
Podajemy z sosami. Ja używam slodko-kwaśnego, slodkiego chilli i azjatyckiego sosu śliwkowego.


poniedziałek, 18 października 2010

Z torby matki...

Wiadomo: portfel, telefon, klucze, śniadanie do pracy, pomadka na suche usta, chusteczki-dużo chusteczek, na zasmarkane nosy, obślinione buzie, wylane soczki, rozmazane tusze, brudne buty (suche i mokre na każdą ewentualność). Przyda się długopis, by być gotowym w każdej chwili na: dopisanie dziecka na zajęcia dodatkowe lub podpisanie petycji by w mieście było więcej placów zabaw, a kierowcy nie parkowali gdzie popadnie. Poza tym płócienna torba na codzienne zakupy (reklamówkom mówimy stanowcze nie!), gazeta do poczytania w metrze (niewielki format, żeby nie trzeba było rozpościerać rąk w porannym tłoku, choć Dużym Formatem nie pogardzę). Parasolka, wyjęcie jej z torby zwiększa prawdopodobieństwo wystąpienia opadów o 99%.Krem do rąk-obowiązkowo, płyn odkażający bezwzględnie, plaster na zbite kolanko/łokieć, tabletka na ból głowy. Guma do żucia miętowa dla matki pracującej i ,,nie ostja’’ dla dziecięcia. Soczek, właściwie jeden nie wystarczy, więc co najmniej trzy, bo jeden młodsze wypija w drodze powrotnej do domu, drugi i trzeci wypijemy jeśli dzieci zapragną iść po szkole/żłobku na plac, zamiast po ludzku do domu. Przegryzka dla dziecka, które zrobi się straaaaasznie głodne ledwo skończy jeść podwieczorek w żłobku. Awizo-może w końcu uda mi się odebrać ten cholerny list i niech to na litość boską będzie informacja o wygranej w loterii, żebym mogła zostać rentierem do końca życia. Ludzik Lego, dwa kasztany, nigdy nie wiadomo kiedy mogą się przydać. Garść plastikowych nakrętek-,,bo w szkole mamo trzeba zbierać’’. Jedna z kieszeni wypchana kartami zniżkowymi i lojalnościowymi, kupony do McDonalda (noo cooo??!!) i karta rabatowa do apteki. Kalendarz i niech mi nikt nie próbuje mówić, że ,,a wiesz w telefonie też jest taka funkcja’’ bo zabije wzrokiem. Torebka z cukrem do użycia w ostatecznej ostateczności (nasypać na język i mieć nadzieję na poprawę zachowania). Najnowsza książeczka o Zuzi, a jakże. Czapeczka zrzucona z głowy z wielka fantazją. Samotna rękawiczka bez pary. Lista zakupów, której nie da się znaleźć jak jest potrzeba. A na dnie ze trzy garście okruchów. To by było na tyle.

sobota, 9 października 2010

Gdzieżeś ty bywał czarny bananie II?

Ponieważ odkryłam nowy sposób przetworzenia dojrzałych bananów uzupełniam ten wpis o nowy przepis.
Jest to chlebek bananowy. Bardzo łatwy i szybki przepis, a chlebek jest naprawdę ekstra! Kromka z masłem orzechowym albo nutellą...pycha!
Składniki:
4 banany
75 gramów stopionego masła
pół szklanki cukru (jeśli banany są bardzo dojrzałe można dodać mniej lub wogóle)
1 jajo
łyżeczka ekstraktu waniliowego
łyżeczka cynamonu
1,5 szklanki mąki (ja uzyłam pół na pół mąkę razową i pszenną)
szczypta soli
łyżeczka sody oczyszczonej

Piekarnik nagrzać do 170 stopni. Banany rozgniatamy widelcem i dodajemy cukier, jajo, masło i ekstrakt waniliowy. Mąkę trzeba wymieszać z sodą i solą i połączyć z bananową masą. Przekładamy ciasto do keksówki. Pieczemy ok 45 minut.

środa, 6 października 2010

Mądra Mysz i Zuzia

Gdybyście obudzili mnie w środku nocy pytając jak ma na imię moja córka prawdopodobnie odparłabym Zuzia! A dlaczego? A dlatego, że Marysią zawladnęły książeczki o przygodach pewnej Zuzi, z serii Mądra Mysz wydawnictwa Media Rodzina. Jest to seria książeczek z historiami z życia wziętymi w sam raz dla maluchów przed którymi codzień stoja nowe wyzwania. I tak: co rano Maria wkłada do swojej torby dwie książeczki i przegląda je w drodze do żłobka (już wie, że kierowca nie może jednocześnie prowadzić i czytać), książeczki czekają w żłobkowej szafce kilka godzin i wsiadają z Marysią do metra, gdzie czytamy je umilając sobie przejażdzkę, następnie do wieczora są kilka razy przeglądane, by zgodnie z wieczornym rytuałem przeczytać je po raz ostatni. W zależności od historii Marysia każe Zuzię nazywać swoim imieniem lub odwrotnie, ciocia z przedszkola Zuzi musi mieć na imię Sylwia - jak ulubiona ciocia Marysi ze żłobka. Fikcja miesza się z rzeczywistością, Marysia staje się Zuzią i na odwrót. Wszelkie zmiany w treści niezgodne z intencją mojej córki są głośno protestowane. Znam te historyjki na pamięć i mam czasem ochotę cisnąć je w ciemny kąt lub zakopac w doniczce...ale z drugiej strony: dzięki Zuzi, która chodzi na basen Marysia zaczęła myć włosy bez wrzasku i ryku, dzięki Zuzi która idzie do przedszkola łatwiej przeszła przez adaptację w żłobku (w dziki zachwyt wprawily ją sedesy w żłobku, które okazały się identyczne jak te na ilustracji w książce), a dzięki Zuzi idącej do dentysty dzielnie wytrzymała pierwsze borowanie. Także w gruncie rzeczy: Dziękuję Ci o Zuziu!




P.S.
Jasio uwielbiał książeczki o Franklinie, których mamy całą stertę. Filozofia taka sama, książeczki mają slużyć oswajaniu dziecku trudnych sytuacji i nowych pojęć. Jednak im Jaś był starszy, tym więcej pytań go nurtowało: Dlaczego tylko żółw Franklin ma prawdziwe imię podczas, gdy reszta jego znajomych to po prostu Lis, Niedźwiedż i Bóbr?; Dlaczego siostrzyczka Franklina rodzi się w szpitalu skoro każdy przedszkolak oglądający Animal Planet wie, że żółwie składaja jaja?; Jak radzi sobie z codziennymi obowiązkami ślimak, który nie ma ani rąk, ani nóg? Dlatego w pewnym momencie zarzuciliśmy czytanie Franklina. Obawiam się, że z Zuzią może być trudniej, bo to jednak dziewczynka, a mimo iż książeczki są tłumaczone z niemieckiego to realia są dość podobne (mimo kilku nieścislości).


poniedziałek, 4 października 2010

W Muzeum Chopina

W ostatnia niedzielę odwiedziliśmy Muzeum Chopina w Warszawie. Kupiłam bilety przez internet, ale oczywiście zapomniałam ich wydrukować, myśląc naiwnie, że nazwisko z rezerwacji wystarczy. Miła, młoda i fachowa obsługa w kasach nie potraktowała mnie z tego powodu jak ostatniego głupka, ale udostępniła komputer z drukarką, gdzie mogłam naprawić swój błąd. Zamiast biletu dostaliśmy karty magnetyczne (Jasio był zachwycony) na których mieliśmy zakodowaną naszą ,,ścieżkę zwiedzania’’. Wybraliśmy zwiedzanie dla dzieci.
Budynek jest pięknie wyremontowany. Choć schody straszą wózkowiczy,, a winda jest słabo oznakowana. Wchodzimy zachwycamy się, rozbieramy się w szatni i wchodzimy do pierwszej sali ekspozycyjnej, a tam niespodzianka. Temperatura w pomieszczeniu sięga 30 stopni (no dobra, może przesadzam i było 26). W kątach stoją ,,stylowe’’ plastikowe wiatraki, które niewiele poprawiają sytuację. W sali dla dzieci jak w tropikach, co być może odpowiada pewnym przekonaniom pedagogicznym, że dzieci nie należy wietrzyć, czapki należy wkładać i od zimna chronić na wszelkie sposoby-nie są to jednak moje przekonania. Czym prędzej przeszliśmy do piwnic gdzie było dużo chłodniej i przyjemniej. W podziemiach można było posłuchać muzyki. Trudno się jednak skupić przy chwilowo znudzonej przygodą 2,5 latce, tym bardziej że po chwili zachciało się jej sikać i pić w jednym momencie. Ekspozycja na piętrach podobała mi się najbardziej. Zwłaszcza listy Chopina z podróży i historie miłosne z jego udziałem. Niezłe było z niego ziółko! Dzieci jednak nie podzieliły mojego zainteresowania, jak również pewna Pani z butlą w ręce, która psikała na wszystkie strony i wycierała ślady palców ze szklanych powierzchni. Zwarzywszy na to, że dużo ekranów jest dotykowych miała sporo roboty, tylko ja się zapytuję dlaczego właśnie wtedy kiedy ktoś sobie w najlepsze ogląda ekspozycję? Jasia zachwyciła techniczna strona muzeum. Pomimo że część ekranów nie działała, w dziecięcej sali było niemiłosiernie gorąco (od ekranów, które się nagrzewają jak kaloryfery), a wszędzie kłębił się tłum zwiedzających Jasio dzielnie, z kartą na szyi przystawiał ją gdzie się dało i zakładał wszystkie możliwe słuchawki. Powiedział, że chce tam wrócić. Maria nic nie powiedziała, tylko domagała się jedzenia i picia. Ja mam mieszane uczucia. Muzeum jest nowe i kosztowało mnóstwo pieniędzy, a część ekspozycji już nie działa, lub uruchomienie jej wymaga pomocy obsługi. Brakuje klimatyzacji. Chętnie tam wrócę chociażby po to, żeby wysłuchać wszystkich listów Fryderyka, ale to już na pewno nie w Roku Chopinowskim.