Siedzę sobie i patrzę na nasz nowy nabytek: drukarkę wielofunkcyjną. No właśnie tą drukarkę wielofunkcyjną. Jej rodzaj żeński zamyka się w wielofunkcyjności, jej wielofunkcyjność przybliża ja do prawdziwej kobiety.
A na temat bajeczka:
Wstaję. Sygnał budzika jakby łączył się organicznie z moim mózgiem. Spuszczam nogi na podłogę. Pod łóżkiem już czekają, jak rumaki ze śliną na pyskach przed wyścigiem - moje kapciuszki. Wsuwam stopy i już pędzę z szybkością porannego światła. Najpierw wstawiam czajnik, grunt to planowanie. Siku, myju, tonik, krem i do kuchni. Woda buzuje, herbaty zalane, zabieram się do śniadania. Mąż szura kapciami, znaczy się wstał. Seryjna produkcja kanapek, dla każdego coś innego w zależności od zapotrzebowania kalorycznego oraz upodobań smakowych jak również wskazówek piramidy żywienia. Śniadanie podane, dzieci obudzone podłączone za pomocą nibyczułek do sprzętu audio-video dobudzają się na kanapie. Pogawędka ze Ślubnym przy błyskawicznym śniadaniu, ostatni łyk herbaty, rumaki znów gotowe do pędu. Mycie zębów, ubranie po krótkiej, jakże typowej dla kobiety, chwili zadumy. Przygotowuję dzieciom ubrania, popędzam, krzyczę wciskam śniadanie do gardeł, wręczam załadowane pastą szczoteczki. Nadzorując mycie zębów, ładuje pralkę i maluję oko, co by przez cały dzień pozostało bystre i czujne. Jeszcze tylko inspekcja plecaka Pierworodnego, próba rozczesania kołtuna na głowie Młodszej, jak zwykle zakończona fiaskiem. Buty, kurtki, szaliki, chusteczki w kieszeń, buziaki i na rozstaje dróg. Oni w stronę szkoły, ja w stronę metra. Stojąc na skrzyżowaniach rozmyślam co by tu na obiad, jeśli w ogóle... W metrze spędzam święte 20 minut poświęcone na rozrywkę i kulturę. Czytam książkę i nic to, że zajmuje pół mojej torebki. W pracy względny spokój, rutynowe działania, psychologiczna walka z przestarzałym oprogramowaniem, dziurkowanie, stemplowanie, a nawet zszywanie i kserowanie. Nie wiadomo kiedy koniec. Marsz do metra, w drodze zakup bułek(grunt to planowanie). Metro, kolejne 20 minut tylko dla mnie, przy odrobinie szczęścia w pozycji siedzącej zamiast balansującej wokół wspornika. Do auta. Kierunek: placówki oświatowe. Na światłach planowanie zakupów z jednoczesnym obliczaniem miesięcznego zużycia produktów spożywczych przez czteroosobową rodzinę. Parkowanie (podobno kobiety żyja dłużej, bo Bóg im w ten sposób wynagradza czas spędzony na parkowaniu). Pędem po syna, pokwitowanie, pędem po córkę do przedszkola, pogawędka z wychowawczynią, dopinanie guzików i znowu sprint. Poszukiwanie miejsca do zaparkowania pod domem, jeśli się uda zaparkować bliżej niż 100 metrów czujemy rozpierające szczęście. Pozostaje jeszcze tylko wtaszczyć dzieci, wraz z misiami, plecakami, workami, rysunkami, bułkami na górę. Rozpłaszczyć, rozkurtkować, rozbutować i zarządzić czas wolny. Uff klap na krzesło, ale tylko na moment. Przegląd lodówki, nalać soczków, rozładować zmywarkę, rozładować pralkę, zagrać w grę logiczną pt. parowanie skarpet, wyjąć nie zjedzone śniadanie z plecaka. Chwila na komputer o ile nie jest zajęty przez syna. Po krótkiej przerwie na rekonwalescencje po szkolno-przedszkolnych przeżyciach dnia powszedniego zasiadamy do odrabiania lekcji. Mimo zapewnień syna, że wszystko odrobione zaglądamy do podręczników i wymiętych zeszytów, tropimy błędy ortograficzne i dopytujemy o istotę rzeczy, kilkanaście razy pytamy czy wie coś o zaplanowanych klasówkach. Zazwyczaj po jakimś czasie syn odzyskuje jasność umysłu i przypomina sobie, że jutro będzie odpytywanie z czytanki dajmy na to. Odpytuję, w przerwach szykuje obiad. Małżonek wraca, zmęczony życiem i pracą. Przerwa na posiłek regenerujący. Potem to już z górki, asysta przy kąpieli, kontrola higieniczna, kolacja, zęby. To obowiązki ojca, jednak ja nadzoruję, przypominam, czuwam na posterunku. Dzieci kładą się do łóżka, pozostawiając po sobie ścieżkę usypaną z odzieży, bielizny, kapci, zeszytów, misiów i kucyków. Jeszcze tylko czytanie, lektura starannie dobrana i wyważona, skłaniająca do refleksji i niezbyt ciężka, by sen był po niej długi i niczym nie zmącony. Po 40 minutach wycofuję się bezszelestnie niczym komandos. Ścieżka pozostawiona przez dzieci nietknięta, naczynia po kolacji mienią się blaskiem odbitego w nich księżyca. Ojciec śpi skulony na kanapie. Oto ja matka wielofunkcyjna, wielozadaniowa, walcząca z chaosem. Cieszę się ciszą i spokojem, siedząc w świetle monitora póki nie zmorzy mnie sen. A rano…
Wstaję. Sygnał budzika jakby łączył się organicznie z moim mózgiem. Spuszczam nogi na podłogę. Pod łóżkiem już czekają, jak rumaki ze śliną na pyskach przed wyścigiem - moje kapciuszki. Wsuwam stopy i już pędzę z szybkością porannego światła. Najpierw wstawiam czajnik, grunt to planowanie. Siku, myju, tonik, krem i do kuchni. Woda buzuje, herbaty zalane, zabieram się do śniadania. Mąż szura kapciami, znaczy się wstał. Seryjna produkcja kanapek, dla każdego coś innego w zależności od zapotrzebowania kalorycznego oraz upodobań smakowych jak również wskazówek piramidy żywienia. Śniadanie podane, dzieci obudzone podłączone za pomocą nibyczułek do sprzętu audio-video dobudzają się na kanapie. Pogawędka ze Ślubnym przy błyskawicznym śniadaniu, ostatni łyk herbaty, rumaki znów gotowe do pędu. Mycie zębów, ubranie po krótkiej, jakże typowej dla kobiety, chwili zadumy. Przygotowuję dzieciom ubrania, popędzam, krzyczę wciskam śniadanie do gardeł, wręczam załadowane pastą szczoteczki. Nadzorując mycie zębów, ładuje pralkę i maluję oko, co by przez cały dzień pozostało bystre i czujne. Jeszcze tylko inspekcja plecaka Pierworodnego, próba rozczesania kołtuna na głowie Młodszej, jak zwykle zakończona fiaskiem. Buty, kurtki, szaliki, chusteczki w kieszeń, buziaki i na rozstaje dróg. Oni w stronę szkoły, ja w stronę metra. Stojąc na skrzyżowaniach rozmyślam co by tu na obiad, jeśli w ogóle... W metrze spędzam święte 20 minut poświęcone na rozrywkę i kulturę. Czytam książkę i nic to, że zajmuje pół mojej torebki. W pracy względny spokój, rutynowe działania, psychologiczna walka z przestarzałym oprogramowaniem, dziurkowanie, stemplowanie, a nawet zszywanie i kserowanie. Nie wiadomo kiedy koniec. Marsz do metra, w drodze zakup bułek(grunt to planowanie). Metro, kolejne 20 minut tylko dla mnie, przy odrobinie szczęścia w pozycji siedzącej zamiast balansującej wokół wspornika. Do auta. Kierunek: placówki oświatowe. Na światłach planowanie zakupów z jednoczesnym obliczaniem miesięcznego zużycia produktów spożywczych przez czteroosobową rodzinę. Parkowanie (podobno kobiety żyja dłużej, bo Bóg im w ten sposób wynagradza czas spędzony na parkowaniu). Pędem po syna, pokwitowanie, pędem po córkę do przedszkola, pogawędka z wychowawczynią, dopinanie guzików i znowu sprint. Poszukiwanie miejsca do zaparkowania pod domem, jeśli się uda zaparkować bliżej niż 100 metrów czujemy rozpierające szczęście. Pozostaje jeszcze tylko wtaszczyć dzieci, wraz z misiami, plecakami, workami, rysunkami, bułkami na górę. Rozpłaszczyć, rozkurtkować, rozbutować i zarządzić czas wolny. Uff klap na krzesło, ale tylko na moment. Przegląd lodówki, nalać soczków, rozładować zmywarkę, rozładować pralkę, zagrać w grę logiczną pt. parowanie skarpet, wyjąć nie zjedzone śniadanie z plecaka. Chwila na komputer o ile nie jest zajęty przez syna. Po krótkiej przerwie na rekonwalescencje po szkolno-przedszkolnych przeżyciach dnia powszedniego zasiadamy do odrabiania lekcji. Mimo zapewnień syna, że wszystko odrobione zaglądamy do podręczników i wymiętych zeszytów, tropimy błędy ortograficzne i dopytujemy o istotę rzeczy, kilkanaście razy pytamy czy wie coś o zaplanowanych klasówkach. Zazwyczaj po jakimś czasie syn odzyskuje jasność umysłu i przypomina sobie, że jutro będzie odpytywanie z czytanki dajmy na to. Odpytuję, w przerwach szykuje obiad. Małżonek wraca, zmęczony życiem i pracą. Przerwa na posiłek regenerujący. Potem to już z górki, asysta przy kąpieli, kontrola higieniczna, kolacja, zęby. To obowiązki ojca, jednak ja nadzoruję, przypominam, czuwam na posterunku. Dzieci kładą się do łóżka, pozostawiając po sobie ścieżkę usypaną z odzieży, bielizny, kapci, zeszytów, misiów i kucyków. Jeszcze tylko czytanie, lektura starannie dobrana i wyważona, skłaniająca do refleksji i niezbyt ciężka, by sen był po niej długi i niczym nie zmącony. Po 40 minutach wycofuję się bezszelestnie niczym komandos. Ścieżka pozostawiona przez dzieci nietknięta, naczynia po kolacji mienią się blaskiem odbitego w nich księżyca. Ojciec śpi skulony na kanapie. Oto ja matka wielofunkcyjna, wielozadaniowa, walcząca z chaosem. Cieszę się ciszą i spokojem, siedząc w świetle monitora póki nie zmorzy mnie sen. A rano…
Nie dość, że jesteśmy wielofunkcyjne to jeszcze rzadko się psujemy:)
OdpowiedzUsuńale za to jak doceniamy każdą wolną chwilę, a wyjście do restauracji czy do kina urasta rangą do wydarzenia godnego gali oskarowej:)
pozdrawiam
OOO, to o mnie :)
OdpowiedzUsuńpozdrawiam
Czytałam z zapartym tchem,bo miałam wrażenie,że jak robot za chwilę się zepsujesz. A tu pełen sukces, dobrnęłaś o końca dnia, tylko oddech i jutro znów dzień.Podziwiam, bo już zapomniałam jak to jest.
OdpowiedzUsuńWlepiam oczy w ekran, siedzę z otwartą buzią i mam wrażenie, że przebiegłam za Tobą dzień. Do tego w przyspieszonym tempie. Genialny tekst! Tyle w tym prawdy!
OdpowiedzUsuńz malutkimi roznicami (brak auta, 35 min w metrze, brak zmywarki :), syn w przedszkolu, corka w zlobku) teks jest o mnie.
OdpowiedzUsuńTylko ja bym tak nie potrafila napisac. Swietnie sie go czyta i trzyma w napieciu do samego konca.
Pozdrawiam
Matka z Bemowa (rowniez :))
Magda, czy nie mieszkamy czasem razem?:) Mój rozkład prawie identyczny, podział obowiązków również. pozdrawiam Sylwia M.
OdpowiedzUsuń